W Bangkoku nie miałem zbyt wielu okazji, by skosztować lokalnej kuchni, pochłonęło nas nocne życie. Podczas nocnych eskapad spróbowałem jedynie chrupkich tajskich naleśników, zwanych nittaya crispy thai pancakes (tajska nazwa to kha nom buang). Ich farsz robiony jest z żółtek, pociętego kokosa i czasami pomarańczy. Prawdziwa uczta zaczęła się w dżungli…
Na pierwszy ogień poszło green curry. To coś w rodzaju zupy, do której osobno podawany jest ryż. Jej główne składniki to: pasta green curry, tajska odmiana bazylii i ostre czerwone papryczki. Jest to jedno z najlepszych dań, jakie jadłem podczas naszej wyprawy. Dla niektórych może być za ostre, ale dla mnie było w sam raz. Zjemy je za ok. 10 zł.
Po kilku dniach popłynęliśmy na wyspę Koh Phangan. Tam właśnie poznałem Tajkę, która opowiedziała mi o lokalnych deserach. Jeden z nich to zupa bananowa. Można ją zjeść dosłownie w każdej tajskiej restauracji i jest traktowana jako deser. Przygotowuje się ją z gotowanych bananów i mleka kokosowego z dużą ilością cukru palmowego. Dla mnie była ciut za słodka, ale dla amatorów słodkości będzie idealna.
Podczas wieczornego spaceru po wyspie spotkała mnie miła niespodzianka: pewna Tajka zaprosiła mnie na deser. Zostałem poczęstowany czymś à la budyń z galaretką i owocami. Konsystencja nieco różniła się od naszego, była bardziej płynna, ale z galaretką i owocami komponowała się bardzo dobrze. Niestety na temat innych składników nie mogę nic powiedzieć, gdyż miła gospodyni bardzo słabo mówiła po angielsku.
Tajską potrawą, którą trzeba koniecznie spróbować, jest pad thai. To jedno z najpopularniejszych dań. Składa się ze smażonego makaronu ryżowego, jajek, kawałków tofu, cukru palmowego, orzeszków i czerwonych ostrych papryczek oraz kurczaka czy krewetek. Naprawdę pyszne.
Warto wspomnieć o jeszcze jednym deserze, a mianowicie khanom mo kaeng thua. Jest to słodko-słone ciasto z fasoli mung, szalotki z kremem kokosowym i cukrem palmowym. Kto by pomyślał, że połączenie tych składników da przepyszne ciasto. Niestety, byłem tak podekscytowany jedzeniem, że nie zdążyłem zrobić zdjęcia.
Pewnego dnia moją uwagę zwrócił napis home made italian ice cream (domowej roboty włoskie lody). Nie liczyłem, że smak będzie identyczny ze znanymi mi włoskimi lodami, ale też nie zakładałem, że tak bardzo rozminie się z moimi oczekiwaniami. Nawet nie wiem, do czego je porównać. W środku lody miały
bardzo dużo kruszonego lodu, co już budziło rozczarowanie. Na szczęście można się było napić kawy z ekspresu – po raz pierwszy podczas tej wyprawy.
W Tajlandii spędziliśmy zaledwie 10 dni. To trochę za mało, żeby spróbować wszystkich lokalnych specjałów. Jednego jestem pewien. Wrócę tam niebawem. Kolejny przystanek to jeden z droższych krajów Azji, czyli Singapur.
Mateusz Gajdziński
Komentarz (0)