Z hałaśliwego Wietnamu wyruszyliśmy do spokojnego Laosu. Po 26 godzinach podróżowania sypialnym busem późnym wieczorem dotarliśmy do miasta Luang Prabang, położonego w północnej części kraju. Byliśmy bardzo głodni, a w okolicy otwarta była jedynie budka z kanapkami, oferująca coś w stylu wietnamskich przekąsek. Laotańskie kanapki okazały się dużo lepsze, jedne z najlepszych, jakie jedliśmy w tej podróży. W budkach można było kupić również fruit shake, które niepowtarzalny smak zawdzięczają przepysznym lokalnym owocom, takim jak mango, dragonfruit czy banany, zmiksowanym z odrobiną skondensowanego lub zwykłego mleka. Furorę robi oreo shake!
I ten pierwszy nocny posiłek był sygnałem, że tu będzie można zjeść dobrze w dobrej cenie. Jak się szybko okazało, ta zasada działa nawet w hotelu (!). Za 4-osobowy klimatyzowany pokój ze śniadaniem zapłaciliśmy jedynie 80 zł. Ale co to był za posiłek?! Do wyboru mieliśmy: omlet, jajecznicę, naleśniki z bananami, do tego kubek owoców i milk shake.
W Luang Prabang trafiliśmy do słynnego night market (nocny market), gdzie można kupić dosłownie wszystko, nie wyłączając jedzenia. Za jedyne 10 zł zafundowałem sobie kolację, na którą składało się kilkanaście pater z rozmaitymi wegetariańskimi daniami. Właśnie w tym markecie pierwszy raz zetknąłem się z lokalnymi słodkościami, wśród których były różnego rodzaju pączki i ciasta oraz niesamowite w smaku kha nom khok balls. Te ostatnie to smażone kuleczki zrobione z mleka kokosowego, świeżego kokosu, ryżu i czegoś w rodzaju kremu kokosowego. Smaży się je w specjalnym naczyniu. Po usmażeniu w środku kulek powstaje coś w rodzaju budyniu – bardzo pysznego.
Podróżując po Laosie, trafiliśmy do mekki backpackerskiej, czyli Vang Vieng, gdzie wszystko jest happy: happy pizza, happy shake, happy burger. W miejscowości Pakse zajrzeliśmy do typowego marketu spożywczego, gdzie królują świeże i suszone ryby, owoce i warzywa. Na klientów czekają też kubły pełne rybnej pasty, która jest jednym z głównych składników tutejszej kuchni. Pod wpływem bogatego wyboru lokalnych przysmaków i pamiętając smak kanap- ki z Luang Prabang, postanowiłem sam przygotować sobie szybki lunch, ale bez ryby. Francuską bagietkę kupiłem na ulicy, bo tak sprzedaje się tu pieczywo, znalazły się na niej ogórki, cebula, pomidor, grillowane pulpeciki, wszystko po- lane sosem chili. Dla mnie rewelacja. Może powinienem otworzyć kanapkarnię w Polsce? 🙂
Mateusz Gajdziński
Komentarz (0)